Opowiadanie: Pęknięty horyzont cz. 1
- Nie jestem wariatem, nie jestem wariatem – krzyczałem, gdy w drzwiach zobaczyłem potężną postać pielęgniarza, i szczupłą pielęgniarkę ze strzykawką w ręku. - Nie chcę zastrzyku.
Tak było zaraz po tym jak drugiego dnia pobytu, obudziłem się w sali, gdzie stały tylko dwa łóżka, a na zewnątrz jedynego okna znajdowała się metalowa siatka. Zastanawiałem się, dlaczego jestem w tym miejscu. Wytężyłem pamięć ale nic sobie nie mogłem przypomnieć z tego najbliższego mojej sytuacji czasu. Sięgnąłem pamięcią wstecz i przed moimi oczami zaczęły przesuwać się obrazy dawno namalowane i utrwalone przez moje życie. Tylko te dawne zdarzenia żyły we mnie, głęboko ukryte jak larwy, nagle budzące się do życia. Zdawało mi się, że czytam na głos jakąś książkę. Przerwałem czytanie.
- Dobrze panie Józefie – odpowiedziała pielęgniarka łagodnym głosem- pod warunkiem, że nie ucieknie pan z ośrodka. Bo nie chcemy pana znowu szukać w Kłodzku.
Leżę już spokojnie i myślę. - Nie wiedziałem, że uciekłem stąd do miasta. Nie musiałem uciekać. Przecież wiem na pewno, że to miasto, o którym mówiła pielęgniarka jest we mnie. To ja jestem tym miastem. Ale nikomu o tym nie powiem, bo to jest moja tajemnica. Leżę spokojnie i udaję, że zasypiam. Pielęgniarz i pielęgniarka stoją obok mojego łóżka i rozmawiają. Ja udaję że śpię.
- Co z nim jest? – to głos pielęgniarza, którego widzę pierwszy raz.
- Ciężki przypadek – to głos pielęgniarki. - Nikt nie potrafi postawić prawidłowej diagnozy. Coś mu się stało z głową i chyba tak jak w komputerze, do niej też dostał się jakiś wirus. Ciągle coś gada, czasami bardzo inteligentnie, a nieraz od rzeczy. Cały czas z kimś rozmawia. Ktoś stojący z boku miałby wrażenie, że rozmawia z prawdziwą osobą, której coś tłumaczy, i odpowiada na pytania, które ktoś mu zadaje. Gdy był na wizycie u naszego lekarza, to ten zaczął mieć wątpliwości co do jego choroby.
I postawił diagnozę podobną do tej góralskiej o pogodzie. Czyli nijaką, bo górale mówią z pełnym przekonaniem, że na pewno będzie padać, albo nie będzie. Taka diagnoza, czyli żadna. Na szczęście pan Józef nie jest agresywny. Lekarz powiedział, że trzeba go tylko pilnować i nie pozwolić mu uciec, bo możemy go już nie znaleźć. Mówił też o jakiejś tajemnicy, którą ten chory człowiek przechowuje w głowie, a do której nikt nie ma dostępu. A mówić do siebie może, bo to jest najlepsza terapia dla niego. Tak jak z komputerem, który ma przepełnioną pamięć i trzeba go zresetować.
- Zresetować? – to głos pielęgniarza.
- To znaczy wyczyścić pamięć i zostawić tylko to, co jest najbardziej istotne do funkcjonowania.
- Jak to było z ucieczką? – głos mężczyzny.
- Znaleźliśmy go w Kłodzku dosyć szybko, bo ciągle opowiada o jednej ulicy, po której chodził godzinami, zaglądał do każdej bramy, i uśmiechał się, rozmawiając ze sobą tak, jakby rozmawiał z kimś stojącym obok. Ludzie myśleli, że ma telefon i rozmawia przez niego. Ale gdy któryś z przechodniów spojrzał w jego oczy, to prędko oddalał się, omijając go. Dostrzegał bowiem w nich coś dziwnego. To nie była pustka. W jego zapadniętych oczach widać było coś tajemniczego, ukrytego, schowanego, przykrytego grymasem uśmiechu. A ludzie boją się takich ludzi, nie pasujących do powszechnie uznawanych norm, takich których nie rozumieją. - Trudny przypadek – dodała.
- A ten pacjent, który leży pod oknem, w jakim jest stanie? – głos pielęgniarza.
- To pan Władek. Teraz, po lekach jest spokojny. Gdy był jeszcze na wolności, to ponoć pobił swojego kolegę, którego ledwo uratowali. Prawdopodobnie z zazdrości. Też coś mu się w głowie poprzestawiało. Tylko śpi albo gapi się w sufit. Prawie się nie odzywa. Jakby był niemową.
Cały czas udaję że śpię, ale słucham. Słyszę wszystko, ale niewiele z tego rozumiem. Gdy wyszli, otwieram oczy. Wiem, że oni nie wiedzą, że ja jestem normalny. Tylko w głowie kłębią mi się myśli, i czasami nie wiem czy ja to jestem ja, i czy ten, którego słyszę to też jestem ja. Przecież ja nie uciekłem z ośrodka, tak jak twierdzi pielęgniarka. Przypomniałem sobie, że skorzystałem wtedy tylko z tego. że drzwi do sali nie są zamknięte. Wyszedłem na zewnątrz i wsiadłem do autobusu, który stał na przystanku, niedaleko od ośrodka i pojechałem. Pojechałem tam, gdzie wszystko się zaczęło. Do samego początku. Teraz wstaję z łóżka, podchodzę do Władka i siadam obok na taborecie. Zwracam się do niego.
– Widzisz co wymyślili. Że jestem komputerem i chcą mnie zresetować. A wiesz co to znaczy? Na pewno nie, bo prawie nigdy się nie odzywasz. Chyba ty już jesteś zresetowany. Ale ja nie jestem komputerem. Jestem człowiekiem. Słyszałeś co powiedziałem, a może tylko pomyślałem, że pojechałem tam, gdzie wszystko się zaczęło. Dawno temu to się zaczęło. Mam już dużo lat, więc musiało się dużo zdarzyć w moim życiu. Uważasz, że kłamię? A ja wiem, że to jest najprawdziwsza prawda. Opowiem ci po kolei. – Słyszysz mnie?
Aha – odpowiedział i tak mnie tym zadziwił, że przestałem na chwilę mówić. Głos Władka był chrapliwy, jakiś taki ani cichy ani głośny, jakby wychodził z brzucha. - Może on jest brzuchomówcą – pomyślałem. A niech tam- muszę mówić bo inaczej zwariuję.
- Pojechałem autobusem do tego miasta i na tę ulicę, bo chciałem się dowiedzieć, czy kocham to miasto i tę ulicę, czy nienawidzę. I wyobraź sobie, że ja kocham i nienawidzę to miasto i tę ulicę. Nie wiem jak można coś kochać i jednocześnie nienawidzić, ale jak opowiem ci całą historię, to mnie zrozumiesz. Ta moja ulica, najważniejsza ulica mego życia, najpierw wydała mnie na świat, a później wypluła i znowu połknęła, i ponownie wypluła. Tak jakbym był jakimś gorzkim, zatrutym owocem. – Na pewno ciekaw jesteś o jaką ulicę chodzi? – znów słyszę głos Władka, i tę samą odpowiedź – aha. Nie odpowiem ci wprost. Nazwa ulicy jest ważna tylko dla tych, co na niej mieszkali, rodzili się, żyli i umierali. Jej nazwa jest jak nazwisko. Związana z żywą osobą. Dlatego ulica bez osób żyjących na niej jest martwa.
W tamtym czasie życie pulsowało na niej jak czynny wulkan. - Widzisz Władek. - Tobie nazwa ulicy nic nie powie, bo ty tam nie mieszkałeś. Przecież nic ci nie mówi ulica, którą nazwali po wojnie Łukasińskiego, a wcześniej i dłużej jej nazwa brzmiała bardzo tajemniczo Frankensteinstrasse. Dla mnie nazwa tej ulicy jest jak nazwisko przybranej matki. Ja byłem tam jednym z pierwszych, kogo ulica wydała na świat dosłownie, bo z tego co pamiętam, a może tylko ktoś opowiadał mi o tym, na pewno mój ojciec chrzestny, urodziłem się w jednej z kamienic, a poród odbierał właśnie tak jak mówiłem – mój ojciec chrzestny, który w tym czasie zaczął chorować na alkoholizm, a później już nie chorował. Już był alkoholikiem.
- Wiesz Władek, gdybym ja przeszedł piekło okupacji i wojny, też bym chyba został alkoholikiem. A na tej ulicy zamieszkali ci, którzy wrócili pokaleczeni fizycznie i psychicznie przez wojnę. A ci którzy urodzili się w tym miejscu, odziedziczyli ten okropny czas w swoich genach. Ja odziedziczyłem wojnę mimo, że nie byłem na niej. Odziedziczyłem strach, niepewność i instynkt przetrwania, bez którego nie można było w tym czasie normalnie funkcjonować. Nie odziedziczyłem jednak najważniejszej cechy, która pozwalała przeżyć – agresji. Tę cechę zdobywałem z wielkim trudem, ale za to bardzo dokładnie i dogłębnie. Okazałem się zdolnym uczniem.
- Mówiłem ci już, że ulica potrafiła wydać dziecko na świat, a następnie zabrać mu matkę nagle, bez żadnej przyczyny, bez żadnej winy. Długo nie wiedziałem dlaczego moja matka umarła, dopiero później. Może kiedyś ci opowiem. W tamtym czasie byliśmy w przedpokoju, wiodącym ze stanu wojny do pokoju.
- Tobie Władek nie trzeba tłumaczyć jak było. Przecież widzę, że ty jesteś starszy ode mnie, i doskonale pamiętasz czas wojny i ten czas po niej - Aha- znowu słyszę jego głos. To dobrze bo przynajmniej wiem, że nie mówię do ściany tylko do żywej istoty, która ma otwarte oczy i patrzy na mnie, chociaż wydaje mi się, że jakoś tak bardzo dziwnie. Może w jego oczach jest odbicie moich, takich samych oczu? – myślę. Ale kontynuuję rozpoczętą myśl, bo jestem w tym momencie jak rozpędzony pociąg towarowy i trudno mi się zatrzymać. Tak jak już tobie mówiłem Władek, ulica była prawdziwą wielkomiejską ulicą, taką samą jak te, które były w Warszawie, Wiedniu, Berlinie czy we Wrocławiu. Gdy ulica zabrała mi matkę, tak nagle i niespodziewanie, straciłem poczucie bezpieczeństwa. Wiesz Władek co to znaczy. To tak jakbyś wszedł sam do lasu, gdzie grasują drapieżniki. Tak się też czułem. Chciałem uciec od tego okropnego miejsca. Wtedy ucieczka to było naturalne zachowanie tak jak robią to zwierzęta, według znanych tobie zasad, walcz albo uciekaj. Ucieczka to też kamuflaż. Znikałem więc, robiąc podobnie, jak małe ptaki, które upodabniają się do liści na drzewie, pod którymi zamierają z przerażenia. Ja chowałem się tam, gdzie nikt nie mógłby mnie znaleźć czyli w ciemność. Takim miejscem były zakamarki piwnic i pustostany. Gdy ulica znowu mnie przygarnęła okazało się, że nie jestem sam w dżungli domów, gdyż oprócz mnie, jest setka podobnych mi ludzi, z podobnym tragicznym bagażem doświadczeń i przeżyć. Gdy pewnego dnia spojrzałem przez okno na spieszących do pobliskiego kościoła ludzi, to zobaczyłem dorosłego człowieka który szedł na mszę na kolanach. Dopiero później dowiedziałem się, że był żołnierzem i stracił obie nogi na wojnie, a ponieważ w tym czasie nie stać go było na protezy, to miał tylko nakładki na kolana. Jak widzisz, ta ulica przygarniała wszystkich zagubionych w zawierusze wojennej, którzy jak liście zamiatane przez wiatr historii, znaleźli się przypadkiem w tym miejscu.
- Czy ty mnie słuchasz Władek, bo widzę, że masz znów zamknięte oczy. Otwierasz je. To dobrze. Wiesz przecież, że życie ludzkie znajdowało się wówczas w ślepym losie przypadków i zbiegów okoliczności. Gdy ulica zapełniała się mieszkańcami, to okazywało się, że tylko małe grupy przyjezdnych miały jakieś wspólne cechy. To byli ci, którzy przybyli z tego samego rejonu, albo z tego samego obozu pracy. Zamieszkali jak mówili, tylko na chwilę w drodze do swojego prawdziwego rodzinnego miejsca. Tak powtarzali nawet ci, którzy zostali tu na zawsze do końca swoich dni. Wybrali, albo przez przypadek trafili na tę ulicę, na której do ostatniej chwili mieszkali niemieccy właściciele kamienic. - Nie wiem czy byłeś kiedyś w Kłodzku, ale nawet jak tylko mijałeś moje miasto, to musiałeś widzieć twierdzę, niemiecką twierdzę, która na szczęście nie została zniszczona podczas wojny, a w cieniu której mieszkałem. Może nudzi cię moja opowieść, ale tylko tobie opowiadam swoją historię, która jest może dziwna i tajemnicza, czasami radosna ale też tragiczna. Jak życie w tym czasie.
- Gdy mówię, że ulica wypluła mnie, to znaczy, że dosłownie mnie wypluła. Bez matki zostałem sam. Mój ojciec po jej śmierci załamał się, ale po jakimś czasie pojawiła się w naszym mieszkaniu kobieta, której nie znałem i którą nienawidziłem od początku tak jak ona mnie. Ojciec też uciekał w pracę, która go całkowicie pochłaniała. Pracował na koleii tam spędzał czas. Pracował za siebie i za innych. Mną nie interesował się w ogóle. Oparcie i pomoc znajdowałem u innych rodzin mieszkających w pobliżu.
- Gdy opowiem ci o swoim losie, to zrozumiesz, dlaczego znalazłem się w tym miejscu, gdzie teraz jesteśmy, chociaż nie do końca rozumiem, dlaczego traktują mnie wszyscy jak wariata. Przecież to ja jestem normalny, a świat zwariował. Posłuchaj mojej dalszej historii, która jest bardzo długa i skomplikowana, a której nikt oprócz ciebie nie chce słuchać. A może ja nie potrafię ciekawie opowiedzieć o tym jak wtedy było. Całe szczęście, że jesteś tak cierpliwy i wyrozumiały, i słuchasz a nawet potakujesz, pokazując w ten sposób że zgadzasz się z tym co mówię. Dlatego tylko tobie opowiem całą historię bo wiem że nikomu jej nie zdradzisz.
- Gdy już byłem w stanie wędrować, a w tym czasie dorastało się bardzo szybko, to poznawałem miasto, zaczynając od poznawania mojej ulicy, którą kochałem i nienawidziłem, która przypominała mi ciepło kuchni na której gotuje się kasza, i tragiczny sygnał karetki zmierzającej w kierunku mojej kamienicy. Reszta miasta mnie i nie tylko mnie nie interesowała. Kłodzko, tak jak inne miasta w tym rejonie, były podzielone tylko umownie na dzielnice. Te umowne podziały istniały po to, aby integrować ludzi z danej okolicy. To tak jak z kibicami piłkarskimi, którzy za swoją drużynę oddaliby nawet życie. Każda ulica to był taki klub piłkarski, za który kilka razy prawie oddałem życie, ale jakimś cudem ocalałem. Ulica Łukasińskiego była naprawdę wielkomiejska – bo wiesz co Władek – gdy później zamieszkałem na jakiś czas w Wiedniu to czułem się tam jak u siebie, bo tam są tyko takie ulice. Już nic nie mówię, bo słyszę kroki na korytarzu. Wracam na swoje łóżko, kładę się, zamykam oczy i udaję że śpię. Drzwi się otwierają. Spod przymrużonych powiek widzę sylwetkę w białym fartuchu. Oho- myślę sobie – lekarz. Za nim wchodzi pielęgniarka, na szczęście bez strzykawki. Stoją , obserwują mnie i Władka. Myślę, że Władek nie zdradzi mnie i nie powie ,że powierzam mu swoje bardzo skrywane tajemnice.
- I jak pan ich ocenia panie doktorze? – pyta pielęgniarka.
- Cóż mogę powiedzieć – słyszę głos lekarza. Pan Władek bez zmian, czyli stabilny choć nie za bardzo mobilny. A pan Józef, przypadek nietuzinkowy. Chyba zacznę pisać pracę doktorską. Tylko nie wiem od czego zacząć.
- Panie Józefie – zwraca się chyba do mnie, bo jeżeli nie do Władka to tylko ja jeszcze jestem w pomieszczeniu – jak się pan czuje? – pyta.
Otwieram oczy. Cóż mogę odpowiedzieć. Gdy powiem że źle, bo nie wiem czy to ja jestem Józefem, to dadzą mi zastrzyk i zresetują mnie, a gdy powiem że dobrze, to wezmą mnie na badania i będę musiał kłamać bo wiem że nikt mnie nie rozumie.
- Trochę dobrze, trochę źle – wybrałem opcję neutralną – odpowiedziałem.
- Proszę mi powiedzieć panie Józku, czy pamięta pan coś ze swojego życia?
Zamknąłem oczy, żeby nie zobaczył w nich strachu i przerażenia. Nie mogę zdradzić swojej tajemnicy. Nigdy. Ale trzeba coś odpowiedzieć. Coś wymyśleć. W głowie huczał mi pędzący pociąg czasu i stukały miarowo koła wagonów.
- Przyjechałem pociągiem – odpowiedziałem.
- Skąd pan przyjechał? – głos lekarza.
- Z bardzo daleka – mówię – chyba z innej galaktyki.
Przeraziłem się nie na żarty. Czyżby już poznali moją tajemnicę. Niemożliwe. Przecież jeszcze o niej nikomu nie mówiłem.
- Znów konfabuluje – lekarz zwrócił się do pielęgniarki. Jak zwykle. Trudno oddzielić prawdę od fałszu, chociaż wydaje mi się, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Wiem, że dużo mówi do siebie, więc niech opowiada jak najwięcej o swoim życiu. To będzie dla niego najlepsza terapia a dla nas ..informacja. W tym momencie zastanowiło mnie to skąd on wie, że ja opowiadam Władkowi historię swojego życia. Do mojego umysłu wkradło się nieśmiało podejrzenie. Nie umiałem tylko wyjaśnić skąd ono się wzięło. Nastała chwila zawieszonej ciszy, którą przerwało zamykanie drzwi. Odetchnąłem.
- Słyszysz Władek – zwróciłem się do swojego współlokatora – chcieli już wydobyć z mojej głowy tajemnicę, ale im się nie udało – i nie uda. Znów usiadłem obok niego na taborecie.
- Władek – na czym to ja skończyłem? - Aha już sobie przypomniałem. Znowu ta ulica. Ale ja nic innego nie pamiętam. Cały czas w głowie i wszędzie czyli także w całym sobie mam tę ulicę. Gdy ktoś urodzi się w Afryce to nosi czarną skórę, nie mając na jej kolor wpływu. Ja noszę ślad tej ulicy i nie pozbędę się tego nawet wtedy gdybym bardzo się starał. – Opowiem ci dalej jak było. Ulica pustoszała na chwilę, opuszczana, przez wyjeżdżających z niej Niemców, i zapełniała się natychmiast, przez przyjeżdżających na ich miejsce Polaków. Tak jak woda w rzece. Jedna fala odpływa, opuszczając powoli teren, a na jej miejsce wpływa następna fala. Z migracją było trochę inaczej. Gdy rzeka ludzi opuszczała miasto, na jej miejsce przypływała też rzeka ludzka, ale z całkiem inną wodą. Najpierw poznałem falę przypływającą z zachodu. To ci, którzy czas wojny spędzili na robotach w Niemczech. Byli zdyscyplinowani, zżyci ze sobą, ale zamknięci w swoim kręgu. Z czasem przypływała fala z innego kierunku, ze wschodu. Byli hałaśliwi, szczerzy i otwarci ale wybuchowi. Gdy byłem trochę starszy, to bałem się ich, bo przyjechali z Ukrainy. Nie wiedziałem wtedy skąd taka opinia o nich, ale gdy mieliśmy z nimi jakiś zatarg to trzeba było uciekać jak najdalej. Później dowiedziałem się że wielu z nich uciekło przed pogromem.
- Wiesz Władek jak to jest – gdy pogryzie cię pies to, boisz się później wszystkich psów, nawet tych co nie gryzą. Ulica była gęsto zaludniona. Widać to było najlepiej w niedzielę, gdy tłum wiernych nie mógł się zmieścić w kościele, który był centrum życia przez długi czas. Ale o tym opowiem ci Innym razem bo to długa opowieść. Kamienice były wysokie, czteropiętrowe, i mieszkania też były wysokie. Opowiem ci kiedyś o takim mieszkaniu i o tym co tam się wydarzyło. Ponieważ ulica była gęsto zaludniona, to znaczyło, że dzieci i młodzieży było więcej niż dorosłych. W tym czasie instynkt zachowawczy narodu nie wygasł i rodziło się dużo dzieci. Jak sobie przypominam, to w jednej rodzinie, która mieszkała pod numerem chyba trzydzieści siedem, było dwanaścioro dzieci. Rodziny, które miały jedno, albo dwoje dzieci to były najczęściej inteligenckie. Pamiętam, że w jednej z kamienic mieszkała pieśniarka operowa, która przyjechała chyba z Poznania, i codziennie ćwiczyła arie, a my to znaczy ja i moi koledzy staliśmy pod oknem jej mieszkania i podziwialiśmy ją, albo czasami śmialiśmy się z jej wysokiego sopranu. Był to czas, gdy kultura wysoka, osierocona, zagubiona i samotna, schodziła pod strzechy, nie mając tam nic do roboty. Ulica wypełniała się jak rzeka po brzegi, i wszystkie kamienice były zajęte. Nie wszystkie mieszkania były o tym samym standardzie. Były bardzo piękne i były te gorsze skromne, bez wygód. Kto znalazł się w lepszej grupie decydowały układy. Ci, którzy przyjechali z zachodu dostawali gorsze lokum, jako niepewny element polityczny, który liznął trochę demokracji.
- Powiedziałeś coś Władek czy tylko mi się wydawało? Ty zawsze tylko mówisz – aha, cokolwiek to znaczy. Nie mów mi, że zawsze tak było i jest na całym świecie, i że sprawiedliwości nie było i nie będzie. - Powiedz mi, co do tego miały dzieci, gnieżdżąc się w jednym małym pokoju bez wygód. Ale to nie było w tym czasie istotne. Istotne były kontakty z przybywającymi ciągle mieszkańcami, bo ruch ludności trwał.
- Tyle opowiadam ci Władek o historii tej ulicy, a nie wiem czy to cię interesuje. Widzę że potakujesz głową. A ja robię to co kazał lekarz, czyli opowiadam, chociaż nie wiem dlaczego tak mi kazał, ale przecież on jest mądrym człowiekiem i wykształconym i wie, że opowiadanie jest najlepszą terapią dla mnie. Nie wie tylko że ja owszem, opowiadam, ale nie mówię wszystkiego. Tylko ty Władek będziesz znał prawdę o tym, co się wydarzyło w tamtym czasie, bo to jest moja tajemnica, tak jak całe życie wówczas miałem.
- Gdy zostałem bez matki i odstawiony na boczny tor przez ojca, stałem się podrzutkiem dla innych rodzin. Miałem przez to bardzo dużą rodzinę, składającą się z wielu rodzin. Niestety, nigdzie nie zaznałem tego co powinno zaznać małe dziecko – miłości. Rodzina Rybaków, która jako pierwsza przygarnęła mnie, to znaczy że mieszkałem u nich w dzień, a często też nocowałem, przyjechała z Łodzi. Ojciec rodziny pan Wiesław, musiał uciekać stamtąd, bo UB ścigało go za przynależność do Armii Krajowej. Najlepszą kryjówką były wówczas ziemie zachodnie, gdzie najłatwiej było zmienić nazwisko i podjąć pracę na kolei. Większość przyjezdnych mężczyzn do Kłodzka w ten sposób postępowała. Pan Wiesław był moim chrzestnym, i tak jak już wspomniałem tobie wcześniej wpadł w alkoholizm. Jego żona była przyjaciółką mojej matki, więc czułem się tam członkiem rodziny. Tamtego pamiętnego dla mnie roku była ostra zima, bardzo mroźna i śnieżna, gdy pani Jadwiga Rybak, jej syn Bogdan, córka Zofia i ja, siedzieliśmy w kuchni, przy kaflowym piecu opalanym węglem, na płycie którego stał czajnik z wodą. Nagle usłyszeliśmy gdzieś w kamienicy donośny głos mojego chrzestnego. Pani Jadwiga złapała się najpierw za serce, a później kazała nam wejść do jedynego pokoju , schować się pod łóżkiem i siedzieć cicho. Nastawialiśmy uszy drżąc ze strachu, bo wiedzieliśmy co będzie się działo.
- Gdzie są dzieci kurwo – usłyszeliśmy donośny glos pana Wiesława i krzyk pani Jadwigi – nie bij mnie, nie bij mnie. Słyszeliśmy odgłos uderzeń, którymi raczył pan Wiesław swoją żonę – a masz kurwo masz, nie będziesz się łajdaczyć. Trwało to długą chwilę. Gdy nastała cisza, drzwi do pokoju otworzyły się i weszła pani Jadwiga, której leciała krew z nosa i rozbitych warg. Płakała. Wyszliśmy powoli, przerażeni i przez uchylone drzwi zobaczyliśmy śpiącego przy stole i chrapiącego ojca rodziny, który zmęczył się biciem swojej żony.
- Musicie wyjść z domu – powiedziała. - Idźcie do pani Kamińskiej. Przyjdę po was, jak ojciec wytrzeźwieje.
- Wiesz Władek, że wtedy gdybym miał pistolet to zastrzeliłbym pana Wiesława. Ale co mogliśmy. Ja, nieco straszy jego syn, i bezbronna córka. Została nam tylko nienawiść, która zasiana, kiełkowała i umacniała swoje korzenie. Przed północą pani Jadwiga przyszła po nas, i położyła do snu w kuchni na jednym tapczanie stojącym pod oknem. Rankiem powitał nas pan Wiesław uśmiechnięty, wesoły pytający, co byśmy zjedli na śniadanie. Gdy podnosił rękę, to o mało nie schowałem głowy do wewnątrz ciała. Ale on tyko pogłaskał mnie delikatnie po głowie i spytał - Jak się u nas czujesz Józiu? Od tej pory przestałem mieć zaufanie do wyciągniętej ręki, bo nie wiedziałem czy ona uderzy czy pogłaszcze. To doświadczenie również kiełkowało
i rosło. Gdy następnego dnia udałem się po południu, gdy mój ojciec poszedł do pracy na nocną zmianę, do mieszkania państwa Rybaków, zobaczyłem siedzących na schodach Bogdana i Zosię.
- Co się stało? – spytałem.
- Jak zwykle – odpowiedział Bogdan. Ten skurwiel znowu zbił matkę, bo nie zdążyła uciec.
- Dlaczego nie zostawi go i nie wyjedzie gdzieś z wami? – spytałem.
- A gdzie ma wyjechać? – odpowiedział załamany Bogdan. - Przecież cała rodzina zginęła na wojnie. A zresztą, przecież mają ślub kościelny.
- To co można zrobić? – spytałem.
- Zabiję go – powiedział bardzo poważnie Bogdan – jak dorosnę.
Nasze dorastanie, to była ciągła walka. Bogdan ćwiczył agresję, żeby odpłacić ojcu za lata strachu i poniżania, a ja ćwiczyłem agresję, bo byłem jej całkowicie pozbawiony.
- Wiesz co Władek. Opowiem ci o tych, którzy przybywali z różnych stron, przywożąc ze sobą trochę inną kulturę, obyczaje i charaktery. - Na mojej ulicy razem z grupą uciekinierów warszawskich pojawił się Staszek. Wysoki, mocno zbudowany, z wieloma bliznami na twarzy, o krótko przystrzyżonych włosach, doświadczony przez powstanie. Wyglądał jak oprych. Jednym słowem postrach ulicy. Mieszkał w kamienicy pod numerem dwadzieścia dwa z matką. Z tego co dowiedzieliśmy się, jego ojciec zginął w ruinach Warszawy, a on sam przetrwał powstanie dzięki sprytowi , odwadze i szczęściu. Ponoć potrafił zastrzelić każdego, kto stanąłby mu na drodze jego ucieczki z walczącej Warszawy. Gdy znalazł się w Kłodzku, przywiózł ze sobą tę cechę, i zawsze dookoła siebie widział wrogów. Gdy Staszek wracał ze szkoły, do której czasami chodził, ucząc się zawodu tokarza, wszyscy chłopcy chowali się do swoich bram, żeby przypadkiem nie spotkać się z nim oko w oko. Zawsze szukał sobie jakiejś ofiary. Wiedział, że nikt mu się nie postawi, że nikt mu nie dorówna. Mówiono, że ma w mieszkaniu pistolet, co później okazało się prawdą. Mnie prześladował pech od chwili jego przyjazdu. Zawsze musiałem spotkać go na ulicy i słuchać, bo strach paraliżował mnie tak bardzo, że nie potrafiłem nawet uciec. - Ty mała obrzygana sieroto, co się tak trzęsiesz. Przecież nic ci nie zrobię. Najwyżej nakopię ci do dupy i sobie pójdziesz – tak mówił zawsze, gdy mnie spotkał, a zdarzało się to bardzo często. Tak często, że podejrzewałem, iż specjalnie czeka na mnie wiedząc, kiedy będę wracał ze szkoły. Tym razem też tak było. - Byłem jeszcze małym chłopcem – porzuconym przez los i tak jak tobie już mówiłem, przygarnięty przez rodzinę, a właściwie przez matkę rodziny Rybaków, gdy przypadkowo zostałem członkiem jednej z grup, którą w potocznym języku nazywano bandą. Zaczęło się to wtedy, gdy wracałem ze szkoły, z plecakiem pełnym zeszytów.
W pewnym momencie drogę zagrodził mi Staszek. -Słuchaj mały – rozkazującym tonem zwrócił się do mnie –weź moją teczkę i zanieś do mojej chaty,bo nie chce mi się jej nosić. Tylko biegiem, żebym nie musiał ci nakopać do dupy. Wystraszony chwyciłem jego teczkę, ciężką jakby kamieni tam nakładł i już kierowałem się w stronę jego domu, a to było z dwieście metrów, gdy jak z pod ziemi stanął obok mnie Tadek, lwowiak, niedawno zakwaterowany pod numerem pięćdziesiąt osiem. Wyrwał mi z rąk teczkę Staszka i szybkim ruchem dyskobola rzucił ją na środek jezdni. Zadrżałem ze strachu, a Staszek stał jak sparaliżowany. Dopiero po chwili zbliżył się do Tadka z zaciśniętymi pięściami. I to był jego błąd. Tadek wyjął zza pleców pokaźnych rozmiarów drewnianą pałkę, którą tam ukrywał i uderzył nią Staszka prosto w głowę. Ten osunął się na kolana, a wtedy dostał tym drągiem drugi raz. Krew lała się z rany na głowie zalewając mu twarz. Tadek skinął ręką na mnie: Chodź – niech sam nosi swoją teczkę. Nikt nie będzie cię wykorzystywał. Wówczas zrozumiałem, co to znaczy należeć do bandy. Ale przynależność do bandy miała dwie strony. Jak u muszkieterów panowała zasada jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Po jakimś czasie do bandy dołączył Bogdan, który stał się jej przywódcą, ze względu na umiejętności dowodzenia. Ćwiczył to, co mu miało być potrzebne, odwagę i agresję. Jego ojciec nie pozwalał mu dorastać powoli.
- Słyszysz Władek. My tutaj leżymy sobie sami, nikt oprócz pielęgniarza i pielęgniarki nam nie zagraża. A wyobraź sobie, że wpada do tej sali taki Staszek, postrach ulicy i każe nam się wynosić. Co byśmy zrobili? – Ty na pewno nie zrobiłbyś nic. Ale ja wiem co bym zrobił. Chwyciłbym go za gardło i udusił. - Widzę Władek, że cię trochę przeraziłem. Co tak patrzysz? Tobie nic nie zrobię, nie musisz się bać. Spojrzałem na wystraszone oczy Władka i zrobiło mi się go żal. Wróciłem do swojego łóżka. Położyłem się na plecach i zamknąłem oczy. Jaki ten świat jest porąbany- myślałem. Przecież to, że jestem tutaj to nie moja wina. To wszystko zaczęło się tam, dawno temu na tej ulicy, która istnieje dalej. Już sobie przypomniałem. Wstałem i podszedłem do Władka.- Wiesz co ?- Mówiłem, że pojechałem do Kłodzka autobusem, który stał na przystanku tuż obok naszego ośrodka. Jak to dobrze że bramka była wtedy otwarta. Pewnie stróż zapomniał ją zamknąć. Pojechałem tam i doznałem szoku. Moja ulica została okaleczona, jak ten człowiek, któremu amputowano obie nogi. Chodziłem chodnikiem po jednej i drugiej stronie i widziałem puste miejsca po szeregu domach, które zniknęły. Tylko w niektórych miejscach postawiono implanty kamienic, kiedyś dostojnych i pięknych a teraz jakieś obce, nie pasujące do tej ulicy. - Na pewno nie wiesz jak boli ciało po amputacji, bo ja też nie wiem. Ale wiem, jak boli ulicę amputacja kamienic. To są głębokie, nigdy nie gojące się rany.
- Opowiem ci Władek co było dalej. To było znacznie później. - Była wtedy zima, jak zwykle w tym okresie bardzo mroźna i śnieżna. Nie wiem dlaczego zima tak bardzo utkwiła mi w głowie. Może dlatego, że każdej zimy stawałem się starszy. Tamtej zimy spotkałem Tadka na zaśnieżonym chodniku, idącego w moją stronę.
- Czy masz ochotę na cos mocniejszego? – spytał.
- Naturalnie – odpowiedziałem.
Tadek wyciągnął z za pazuchy butelkę wina. Ponieważ mocno padał śnieg, weszliśmy do bramy domu, w którym on mieszkał. Tadek sprawnym ruchem wybił korek i podał mi butelkę. - Ty pierwszy – powiedziałem. Staliśmy w holu i piliśmy na zmianę, aż butelka została opróżniona. Nagle z góry rozległ się głos matki Tadka – pani Szalkowej. - Co wy tam robicie? Chodźcie do mieszkania.
Mama Tadka była kobietą bardzo otyłą, bardzo serdeczną i gościnną.
- Nu – zaciągała po lwowsku – wy nawet porządnie pić nie potraficie. Wyjęła dwie szklanki i nalała do nich wina, które stało na etażerce. Po chwili przyniosła talerz pierogów.
- Tak wtedy wyglądało moje życie, Władek. Każdy dzień był inny, pełen niespodzianek.
Zamilkłem na chwilę, wróciłem na swoje łóżko kładąc się na nim. Leżałem i gapiłem się w sufit jak na ekran, gdzie wyświetla się historia mojego życia. Skierowałem słowa do współlokatora.
- Nie wiem Władek dlaczego opowiadam ci tę historię z moim kolegą Tadkiem. Ale to był czas gdy poznawałem życie z jego barwami, emocjami dostępnymi tylko dla szczęściarzy. Mieszkanie Tadka to było jedno z tych miejsc, do których wstęp miał każdy z naszej bandy i zawsze mógł liczyć na poczęstunek, którym były pierogi lub ciasto, i naturalnie wino własnej roboty.
- Opowiem ci Władek jeszcze o jednej rodzinie. - Rodzina Kanilów przyjechała z Litwy. Ojciec Grześka, naszego kolegi z bandy był inżynierem, ale ukrywał to, bo również walczył po stronie Armii Krajowej. Matka była nauczycielką historii. Umiała długo tłumaczyć nam , dlaczego przegraliśmy wojnę i nadal przegrywamy, uciekając teraz przed naszą władzą. Słuchaliśmy z otwartymi ustami niewiele z tego rozumiejąc. To tak Władek jakbyś tłumaczył mieszkańcowi Afryki, jak wygląda i smakuje śnieg. U Grześka mieliśmy kryjówkę. Ponieważ był jedynakiem to miał swój pokój, i tam w tapczanie chowaliśmy znalezione w piwnicach, na strychach i na twierdzy trofea w postaci pocisków karabinowych, bagnetów, szabel i różnych części, które były używane do produkcji pocisków V1. Były to prawdopodobnie części do nawigacji. Pewnego dnia na naszej ulicy pojawili się milicjanci, którzy zaczęli wchodzić do mieszkań i szukać tam ukrytej broni. Gdy Grzesiek dowiedział się o tym, a widząc milicjantów pod swoja kamienicą, spanikował. Nie wiedząc gdzie ukryć pociski, które miał ukryć w tapczanie a które miał w kieszeniach, włożył je do węglarki, stojącej koło pieca w kuchni. W tym czasie jego matka wsypała szufelkę węgla do pieca. Minęło kilka minut i w kuchni rozpętała się wojna. Pociski strzelały podnosząc płytę, a czajnik z gorącą wodą przewrócił się. Wszędzie można było znaleźć długie nitki makaronu , które rozproszyły się z pod pokrywy garnka podrzuconego nad gorącą płytę. Przerażony Grzesiek uciekł z mieszkania i cały dzień przesiedział na ogródku pod twierdzą, gdzie spotkaliśmy się wszyscy z naszej bandy, również jak on przerażeni tym co się stało.
- Słyszysz Władek jakie miałem życie. Pokręcone ale ciekawe. Nasze życie na ulicy toczyło się jak rzeka, która przecina miasto. Jest nieobliczalna i zawsze pełna zawirowań, i nigdy nie było nudne. W zimie rzeka zamarzała, ale pod spodem pulsowała intensywnym życiem. Rzeka była naszym miejscem do kąpieli, dawała naszemu ciału poczucie lekkości, chłodziła je, ale też potrafiła je zabrać. Tamtej pamiętnej dla mnie zimy, na zamarzniętej rzece graliśmy w hokeja, na łyżwach przymocowanych do obuwia za pomocą pokręteł, które powodowały nieraz oderwanie podeszwy. Zimy w tamtym czasie były zawsze bardzo mroźne, do czego byliśmy przyzwyczajeni. Na pewno pamiętasz te srogie zimy gdy temperatura była zawsze niższa od minus dwudziestu stopni, co stanowiło dla naszej bandy frajdę bo lód był gruby. Zapomnieliśmy tylko o tym, że to nie była zwykła rzeka, to była rzeka zdradziecka. Marek, nasz kolega z ulicy stał jak zawsze na bramce, broniąc zawzięcie krążka, którym był zwykły kamień, aby nie wpadł do prowizorycznej bramki, wykonanej z dwóch cegieł. W pewnym momencie ratując bramkę przed utratą gola, rzucił się na lód, który w tym momencie nie wiadomo dlaczego ku naszemu przerażeniu załamał się nagle, i Marek zniknął pod lodem tak szybko, że nie zdążyliśmy go chwycić. Biegaliśmy jak szaleni po rzece wypatrując, czy gdzieś nie pojawi się jego ręka. Ale lód pokrył rzekę grubą warstwą na całej powierzchni. Tylko w tym jedynym miejscu, właśnie w tym gdzie Marek rzucił się, broniąc bramki, załamał się. Wracaliśmy do domu przerażeni i zdruzgotani. Przez dwa dni wojsko wysadzało lód na rzece, szukając naszego kolegi. Dopiero po trzech dniach znaleźli go, zaplątanego w korzeniach drzew przy brzegu. W tamtym momencie dowiedzieliśmy się wszyscy, że w życiu można mieć pecha, jak nasz kolega i szczęście, które my mieliśmy.
- Pewnego wiosennego popołudnia, gdy jak zwykle wracałem ze szkoły spotkałem stojących w jednej z bram kolegów, Tadka, Bogdana, Grześka i Włodka.
- Mamy wojnę – oznajmił Bogdan.
- Jaką wojnę? – spytałem przerażony, że znowu będą zabijać ludzi.
- Wojnę z przeklętymi warszawiakami, którzy pobili Grześka. Dopiero wtedy dostrzegłem bandaż na głowie kolegi.
- Co zrobimy? Spytałem?
- Spotkanie mamy o piątej na łące. Musimy się przygotować – powiedział Bogdan głosem nie znoszącym sprzeciwu. Zbiórka u mnie o wpół do piątej.
Wszyscy stawili się o wyznaczonej porze. Każdy miał ze sobą jakąś broń. Ja miałem prawdziwy bagnet znaleziony w piwnicy, a pozostali mieli metalowe tarcze i grube kije z metalowymi własnoręcznie wykonanymi rękojeściami.
Łąka znajdowała się tuż za ulicą, gdzie były resztki murów miasta.
Z prawej strony otwarta, kończąca się stromym zboczem, a z lewej zamknięta drzewami, otaczającymi mury twierdzy. Gdy weszliśmy na nią, powitał nas niespodziewanie grad kamieni. To banda warszawiaków ukryła się wśród drzew i zaatakowała nas niespodziewanie. Poczułem uderzenie w głowę, i krew spływającą po policzku. Już miałem zamiar uciec z tego miejsca, gdy usłyszałem strzał. W tym momencie zobaczyłem uciekających w stronę murów twierdzy warszawiaków. Nie od razu zorientowałem się, co się stało. Dopiero gdy spojrzałem w lewo, dostrzegłem Bogdana stojącego nieruchomo z uniesiona ręką, w której trzymał samopał. Minęło kilka chwil, gdy na łące została tylko nasza banda, zaskoczona przebiegiem wydarzeń.
- A to skurwiele – powiedział Bogdan- nie przestrzegali reguł walki. Dobrze, że uciekli bo oberwaliby jeszcze mocniej. Widzę Józek, że krwawisz. Niech zajmie się tobą Włodek. Po opatrzeniu, czyli przemyciu rany z czoła i zawinięciu bandaże udaliśmy się na naradę jak zwykle do bramy Bogdana.
- Musimy teraz uważać – zaczął – i nie możemy chodzić po ulicy osobno. Ten zbir Staszek jest bardzo niebezpieczny. Gdyby coś się działo to wołajcie wszystkich.
Po tej wojnie, która dla mnie zakończyła się raną na głowie, wiedziałem, że nie można być tchórzem i zawsze trzeba mieć jakiś obrońców. Przecież byłem wtedy małym chłopcem. Miałem zaledwie dziesięć lat. Już niedługo po tej walce przekonałem się jakie prawo rządzi moją ulicą. To było prawo pięści czyli prawo dżungli. Dwa dni później, wracałem jak zwykle ze szkoły z tornistrem na plecach, gdy przechodząc koło bramy z numerem dwadzieścia, dokładnie zapamiętałem numer, zostałem wciągnięty w głąb przez Staszka, i jego dwóch oprychów. Byłem przerażony. Staszek wykręcił mi ręce aż poczułem okropny ból i powiedział, że jak będę się szarpać to ,mi je wyrwie.
- Przyłóż mu porządnie, żeby zapamiętał ,że na nas się nie napada – słowa skierował do swojego kolegi Jacka, który posłusznie wykonał polecenia uderzając mnie pięścią w twarz. Zalałem się krwią. Płacząc, krzyczałem z bólu i rozpaczy – zostawcie mnie, co wam zrobiłem?
- Nie pamiętasz co zrobił wcześniej twój kolega Tadek. A twój kolega Bogdan o mało nie zabił Zdzicha tym swoim pistoletem. Powiedz mu, że następnym razem to ja będę strzelał, a wy będziecie uciekać jak zające.
Jeszcze raz dostałem pięścią w twarz tak mocno, że przewróciłem się płacząc. - Ten gówniarz to mazgaj – odezwał się Staszek. Odważny przy kolegach. Obrzygana sierota. Odchodząc, każdy z ich trójki kopnął mnie na pożegnanie. Zostałem sam ze swoim bólem, rozpaczą, bezradnością i upokorzeniem. Od tego momentu postanowiłem nigdy nie płakać nad sobą, nigdy. Dojrzewałem bardzo szybko. Wstydziłem się poskarżyć kolegom, a szczególnie Bogdanowi, że płakałem i prosiłem o to, aby mnie nie bili. Kilka dni byłem zapadnięty wewnątrz, nie chcąc wracać do rzeczywistości tak brutalnej i niesprawiedliwej. Postanowiłem się zemścić, bo dojrzewałem do tego, aby zmężnieć. Codziennie wychodziłem w stronę twierdzy, gdzie ćwiczyłem boks z cieniem, trzymając w dłoniach kamienie. Później rzucałem tymi kamieniami w drzewa tak długo aż każdy rzut stawał się szybki i celny. Wybierałem kamienie o ostrych brzegach i układałem je w jednym miejscu. Później te kamienie włożyłem do tornistra, opróżnionego wcześniej z książek pozostawiając je w mieszkaniu. Był piątek. Wracałem ze szkoły bardzo powoli. Zwolniłem specjalnie ,tak żeby spotkać Staszka i jego dwóch kompanów. Nie musiałem długo czekać. Stali na chodniku przed bramą i patrzyli na mnie. Śmiali się ironicznie. Lekceważyli mnie i poniżali przez ten uśmiech. Zatrzymałem się od tych oprychów w odległości kilku metrów, na tyle blisko na ile wiedziałem, że każdy rzut będzie celny. Powoli zdjąłem ciężki tornister pełen wyselekcjonowanych kamieni, otworzyłem go i zacząłem rzucać. Już pierwszy kamień wylądował na głowie Staszka, który zachwiał się jak pijany. Gdy drugi trafił go w nos, odwrócił się zakrywając głowę rękami. Jego kolega Zdzichu otrzymał uderzenie w ucho gdy próbował zbliżyć się do mnie. Trzeci z oprychów Jacek ruszył w moją stronę. Byłem bardzo spokojny. Nie wiem dlaczego. Stałem skupiony i rzucałem bardzo celnie z wielką satysfakcją patrząc na swoich oprawców. Jacek dostał bardzo ostrym kamieniem prosto w usta, z których zaczęła lecieć krew. Nie ustawałem w swoim ataku nawet wówczas, gdy zaczęli uciekać zasłaniając głowy. Wtedy rzucałem w ich plecy, bardzo mocno i co najważniejsze, bardzo celnie, aż do wyczerpania amunicji. W tym momencie poczułem smak zwycięstwa. Dumny byłem z siebie za spryt i odwagę. I bardzo podobała mi się rola mściciela. Ale co było najważniejsze, zdobyłem autorytet na ulicy. W następnych dniach nie musiałem nikomu tłumaczyć, dlaczego banda warszawiaków omija mnie szerokim łukiem, bojąc się spotkania. Nawet odważny Bogdan był zdziwiony i poirytowany, że traci swój autorytet i nie wie dlaczego.
- Słyszysz Władek jakie miałem życie. Ciągle musiałem udowadniać, że jestem inny niż w rzeczywistości, że jestem odważny, silny i bezwzględny. A ja w tym czasie lubiłem mieć przy sobie książkę i czytać, gdy tylko znalazłem miejsce gdzie mogłem być sam. Wtedy opuszczałem ulicę i kryłem się w cieniu twierdzy, siadając na trawie pod drzewem. – Słyszysz? ktoś wchodzi.
Wróciłem na swoje łóżko, położyłem się i udaję, że śpię, ale spod przymrużonych powiek widzę biały fartuch lekarza. Znowu on – pomyślałem. Czego chce. Podchodzi do mojego łóżka i siada na taborecie. Cisza. Nagle drzwi się otwierają i wchodzi pielęgniarka. W ręce trzyma strzykawkę. Przeraziłem się nie na żarty. - Znowu zaczną mnie resetować – pomyślałem. Nagle słyszę głos lekarza.
- Pani Aniu – zastrzyk nie jest potrzebny, na razie. Proszę nas zostawić. Pielęgniarka wychodzi. Leżę z zamkniętymi oczami . Nie wiem dlaczego lekarz uchronił mnie od zastrzyku, po którym zawsze odpływam gdzieś i śnię na jawie jakieś dziwne sny, gdzie rzeczywistość miesza się z przeszłością, a przyszłość jawi się tylko na biało jak te ściany i fartuchy personelu. Władek, mój współlokator to ma dobrze- myślę. Dostaje zastrzyk rano i śpi cały dzień, unieruchomiony. Zamieniam się w słuch.
- Panie Józefie – zaczyna mówić lekarz – przyszedłem do pana w bardzo ważnej sprawie. Chciałbym, żeby pan przybliżył mi trochę historię swojego życia, bo jest bardzo interesująca. Nie będę ukrywał, że zacząłem robić badania naukowe, i chcę napisać pracę doktorską. Myślę, że pan jako inteligentna osoba, pomoże mi w tym.
Leżę i myślę – co też mu przyszło do głowy. Skąd wie, że moje życie jest bardzo interesujące. Kto mu o tym powiedział. Chyba nie Władek, który wychodzi tylko od czasu do czasu z tego pomieszczenia. Dlaczego chce znać moje życie. A może chce wydobyć ze mnie moją tajemnicę. Nigdy. Ale za chwilę przychodzi refleksja. – Przecież pomógł mi, bo nie pozwolił zrobić zastrzyku. Może gdy ja mu pomogę to on pomoże mnie? – Co pan chce usłyszeć ode mnie? – pytam.
Najwyraźniej ucieszony mówi- Wszystko co pan pamięta. Od samego początku.
- Ja o wielu sprawach powiedziałem Władkowi, który słuchał bardzo uważnie – teraz mówię prawdę, bo wiem, że lekarz został przez kogoś poinformowany o tym, że ja opowiadam historię swojego życia, tak jakbym dyktował komuś, kto pisze książkę pt. mój życiorys.
c.d.n.